Godzina 9:45 czas pożegnać się z Oleckiem i jechać do Warszawy. :( Wszystko zapakowane, buziaczki oddane i w drogę. Przez pół drogi spałam, a potem słuchałam muzyki, żeby zagłuszyć kilka kłótni. Gdy wreszcie dojechaliśmy, pod blokiem rodzice kazali mi wyjść z psem. Matulo, ale ona piszczała. Potem przyszła do nas mama mojej przyjaciółki i Dżaki (mój piesek) piszczała jeszcze bardziej. Gdy weszłam na górę, czas było się rozpakować. Mój pies zawsze, gdy się zaczynamy pakować to boi się, że ją zostawimy. Natomiast, gdy zaczynamy się rozpakowywać, przechodzi taką jakby traumę. Następnie zrobiłam porządek na biurku i zadzwoniłam po Kingę (przyjaciółka), żeby pomogła mi w lekcjach. Musiałam zrobić mikrofon. Zrobiłam go z foli aluminiowej, wyszedł naprawdę fajny. Potem trzeba było zrobić durny splot na technikę. Nienawidzę piątej klasy. A na 18:00 musieliśmy iść do kościoła, rany boskie. Tata po mszy poszedł na chór kościelny, a my pojechaliśmy do biedronki po pieczywo. Na kolacje mama i tak zrobiła hot dogi, a taty nie było, aż do 21:30. Dzień ten był szalony i dziwny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz